Moje Camino - część 5
Piąta i ostatnia część relacji z pielgrzymki Drogą Św. Jakuba: odcinek z La Caridad do Santiago de Compostela.
niedziela, 22 stycznia 2017
Nadmorska część wędrówki do Santiago de Compostela dobiegała powoli końca. Do przejścia pozostał tylko jeden etap wzdłuż brzegu, po którym szlak skręcał w głąb lądu. Po dwudziestu dniach początkowa ekscytacja opadła i z niecierpliwością oczekiwałem zmiany…
Dzień 21: La Caridad - Vilela
Długość: 32,8 km
Ten dzień z nawiązką odpłacił mi monotonię poprzedniego etapu. Po opuszczeniu La Caridad, zdecydowałem się pójść nadmorskim wariantem szlaku. Pogoda zmieniała się, jak w kalejdoskopie. Gdy dotarłem do Tapia del Navia (przy okazji mijając kapitalnie ulokowane albergue - chciałbym w nim przenocować!), nadeszła gigantyczna ulewa, która ustąpiła równie szybko, jak się pojawiła. Zanim zdążyłem wyschnąć na słońcu, przeszła kolejna ulewa. Byłem przemoczony do suchej nitki, ale całe znużenie spłynęło chyba ze mnie wraz ze strugami wody. Tego dnia także żegnałem się z morzem oraz z Asturią. Przekroczywszy most zawieszony nad zatoką wiodący do miasta Ribadeo, wkroczyłem do Galicji, gdzie szlak zmienia swój charakter, odbijając ostro w głąb lądu, przez góry. Jednocześnie trzeba też uważać, bowiem zarówno w Asturii, jak i w Galicji, drogę wyznaczają kafelki z symbolem muszelki - tylko że w każdej z tych prowincji inna strona muszli wyznacza kierunek, w którym musimy iść ;).
W albergue w niewielkiej górskiej wiosce Vilela przywitały mnie pustki; oprócz mnie w albergue zjawiło się tylko dwóch pielgrzymów. Niestety był to Hiszpan i Francuz, obaj z zerową znajomością angielskiego, więc na bardziej zaawansowaną rozmowę nie było szans. Zjedliśmy za to w miejscowej restauracji ogromny, przepyszny obiad złożony z owoców morza.
Dzień 22: Vilela - Mondoñedo
Długość: 30,7 km
Galicyjskie góry porośnięte są lasami, wśród których rozrzucone są malownicze, rolnicze wioski. Nie jest wysoko, ale na dystansie 30 kilometrów łączna suma podejść robi się znaczna. Z jednego ze szczytów udało mi się w oddali wypatrzeć kawałek błękitnej tafli morza, która zniknęła definitywnie z oczu, gdy tylko zrobiłem kilkanaście kroków w dół. Końcowy odcinek etapu wiódł przez Lourenzę, wioskę, której połowę stanowi klasztor Benedyktynów pw. Św. Zbawiciela podchodzący z X wieku. Kilka kilometrów dalej leżał cel, Mondoñedo, zabytkowe miasteczko pełne kamienic i wąskich uliczek, w którym mieści się też katedra. Dotarłem tam koło 14:00, po przyjemnym marszu przez skąpane w słońcu górskie lasy. Miałem więc dużo czasu zarówno na odpoczynek, jak i na powłóczenie się po mieście. W albergue ponownie pustki - oprócz mnie, gościło w nim tylko poznane już wcześniej czeskie małżeństwo. Przeszkadzał jedynie chłód. Od zachodu, znad oceanu wiał zimny wiatr, który sprawiał, że mimo końcówki maja i słońca, temperatura po południu spadła może do 15 stopni, a w nocy do około 10-ciu. Pokój musieliśmy dogrzewać farelką, by nie zmarznąć.
Dzień 23: Mondoñedo - Vilalba
Długość: 36,2 km
Z Mondoñedo szedłem ponad 10 kilometrów głęboką doliną górską, stopniowo wspinając się po zboczach. W połowie trasy, po zrobieniu zakupów zgubiłem szlak. Postanowiłem przejść kawałek wzdłuż drogi krajowej N-634 towarzyszącej mi od Kantabrii, wiedząc że nieco dalej Camino ponownie ją przetnie. Udało się to w ostatnim dogodnym momencie - na samym początku demotywującego odcinka 10 kilometrów idealnie prostej drogi ciągnącej się po horyzont. Niestety później musiałem na niego wrócić, gdyż przy jednym domu na drodze siedział sobie olbrzymi wilczur, ja tymczasem nie przepadam za psami i nie miałem ochoty na konfrontację. Jedno co było dobre w N-634 to minimalny ruch dzięki biegnącej w pobliżu autostradzie.
Państwowe albergue w Vilalbie to nowoczesny obiekt z bardzo komfortowymi warunkami. Galicja żyje z pielgrzymów, dlatego inwestuje też duże środki w infrastrukturę Camino. Obiekt oferuje nawet wifi oraz w pełni wyposażoną kuchnię! Jego wadą jest lokalizacja - albergue znajduje się na obrzeżach miasta, w dzielnicy przemysłowej, a do najbliższego sklepu jest ok. 1,5 kilometra pieszo w jedną stronę.
Dzień 24: Vilalba - Miraz
Długość: 36,8 km
Ten etap wspominam bardzo miło. W pierwszej części trasy prowadzącej do Baamonde krajobraz miał podobny charakter, co poprzedniego dnia, spotkałem natomiast tutaj szereg ciekawych osób do porozmawiania. Manuel, hiszpański informatyk idący razem ze swoim kolegą z Katalonii, opowiedział mi o pracy programistów w Hiszpanii oraz kosztach życia w Madrycie i z nutą zazdrości słuchał o warunkach pracy w Polsce (ha!). Nie był jednak wprawiony w długich wędrówkach - mimo iż szedł zaledwie czwarty dzień, miał problemy ze stopami. W pewnym momencie musiał zrobić dłuższy odpoczynek, dlatego do Baamonde dotarłem z Finką, która dołączyła do nas chwilę wcześniej. Za miastem znajduje się ważny kamień milowy - betonowy słupek informujący, że do Santiago zostało dokładnie 100 kilometrów. Tuż za nim szlak odbija od drogi i skręca w głęboki las. Przez kilka kilometrów idzie się bez żadnych śladów cywilizacji, dopiero później pojawia się kilka wiosek i… Miraz. Krótko przed końcem etapu spotkałem niemieckiego przedsiębiorcę, Martina, którego zdążyłem jeszcze przekonać, że sandały są lepsze do wędrówki niż buty trekkingowe.
Albergue w Miraz było jednym z tych, które zostają w pamięci na długo. Mieści się w wyremontowanym budynku plebanii, a prowadzi je międzynarodowe stowarzyszenie zatrudniające do jego obsługi wolontariuszy z całego świata. Tym razem byli to Amerykanie, a na drzwiach wisiała nawet kartka informująca, że żaden z nich nie mówi po hiszpańsku. Za 8 euro, oprócz noclegu, można było dostać także śniadanie. Atmosfera w albergue była kapitalna. Wieczorem wolontariusze zabrali nas na wycieczkę do miejscowego kościółka Św. Jakuba i opowiedzieli nam jego historię, a potem poszliśmy do restauracji na obiad. Ponieważ na Camino idą osoby wielu narodowości, jest to dobry poligon do ćwiczenia swoich umiejętności lingwistycznych. W Miraz mogłem wykorzystać znajomość słowackiego, dzięki której mogłem sobie porozmawiać ze Słowaczką Andreą w jej rodzimym języku.
Dzień 25: Miraz - Sobrado dos Monxes
Długość: 25,7 km
Święto Zesłania Ducha Świętego zastało mnie w drodze do wioski Sobrado dos Monxes, w której znajdował się ogromny klasztor Cystersów. Mnisi, zgodnie z wielowiekową tradycją, prowadzili w nim albergue w kilku wygospodarowanych na ten cel, pozbawionych okien pomieszczeniach przy klasztornym dziedzińcu. Moje nadzieje na mszę świętą w katolickim klasztorze okazały się jednak płonne. Jedyna msza w promieniu 30 km była o godzinie 11:00, ja zaś dotarłem na miejsce dwie godziny później. Po zameldowaniu się w albergue i prysznicu, zacząłem rozmawiać z dwójką Polaków pochodzących z Niemiec. Zagadaliśmy się i nie zauważyliśmy, że brama klasztorna była o 14:00 zamykana na ponad dwie godziny, a nasza trójka - uwięziona w środku. Aby zabić czas, zacząłem spacerować po krużgankach i znalazłem wejście do wnętrza ogromnego, ale nieużywanego już kościoła klasztornego. W środku stały drewniane ławki oraz kamień ołtarzowy, lecz poza nimi nie było żadnego innego wyposażenia. Było kompletnie cicho; jedynie nad głową od czasu do czasu słychać było trzepot skrzydeł ptaków…
Zupełnym przypadkiem po 1,5 godziny spotkałem odźwiernego, który uśmiechnąłszy się na mój widok, wypuścił mnie przez stróżówkę. Na zewnątrz, w barze na rynku koczowała grupa znajomych pielgrzymów oczekująca na ponowne otwarcie bram. Chcąc nie chcąc, dołączyłem do nich. Odpoczynek był potrzebny; w nogach czułem dziewięć etapów pod rząd z dystansami 30-36 km…
Dzień 26: Sobrado dos Monxes - Arzua
Długość: 22,6 km
Arzua to miasteczko leżące 40 km od centrum Santiago, w którym Camino del Norte spotyka się z Camino Frances, a liczba pielgrzymów wrasta skokowo. Od samego początku miałem związany z nim pewien plan, bowiem 40 kilometrów to odległość idealna na zrobienie Ekstremalnej Drogi Krzyżowej i dotarcie do Santiago na rano. Z Polski wziąłem ze sobą książeczkę z rozważaniami; pozostało już tylko zaczekać na rynku do nocy, zamiast meldować się w albergue. Dochodziła 21:00, a do startu została tylko godzina. Obserwowując z kawiarnianego stolika tłumy pielgrzymów nagle usłyszałem polskie głosy. Okazało się, że dwa stoliki dalej siedziała piątka Polaków wymieniających się doświadczeniami z przejścia Camino Frances. Były to dwa starsze małżeństwa oraz jeden również nieco starszy pan, wszyscy mieszkający na stałe za granicą. Gdy usłyszeli o moim pomyśle, opadły im szczęki. Obejrzeli rozważania EDK i wypytali się o całą ideę. W końcu nadszedł czas pożegnania, a dla mnie - ruszenia w drogę.
EDK skończyła się równie szybko, jak się zaczęła i do dzisiaj jest to jedyna EDK, której nie ukończyłem. Nie dotarłem nawet do pierwszej stacji. Po przejściu zaledwie dwóch kilometrów zostałem zaatakowany przez agresywnego psa, a przy próbie przejścia do głównej drogi zablokowany z drugiej strony przez dwa inne wilczury pilnujące jakiegoś domu. Uwięziony na 300-metrowym odcinku polnej drogi ogrodzonej płotem kolczastym, zastanawiałem się co robić, gdy nagle nadjechał traktor. Wyskoczyłem na drogę i zacząłem machać rękami, krzycząc ayudate me (hiszp. pomóżcie mi). Przy pomocy rozmówek udało się dogadać z młodym Hiszpanem, który podrzucił mnie do głównej drogi. Później do Arzui podwiózł mnie mieszkaniec jednego z domów. Niestety, było już grubo po 23:00 i wszystkie albergue były zamknięte. Pozostało mi już tylko przespanie się na ulicy, pod murkiem kościoła, upewniwszy się wcześniej, że wokół nie kręci się nikt podejrzany…
Dzień 27: Arzua - Monte do Gozo (Santiago)
Długość: 34,1 km
Gdy obudziłem się koło 6:00 rano, ulicą szły już pierwsze grupki pielgrzymów, dlatego zebrałem się jak najszybciej i ruszyłem w drogę. Tajemnica nocnego ataku wyjaśniła się, gdy dotarłem do feralnego odcinka. Na trawie zobaczyłem leżący śpiwór, a w nim hiszpańskiego bezdomnego wędrującego Trasą Francuską, którego poznałem dzień wcześniej w Arzui. Miał on pieska i to właśnie to urocze zwierzątko odpowiadało za całe zajście; widocznie w nocy na widok czegoś świecącego (miałem czołówkę) włączył mu się tryb obrony swego pana. Zwierzątko leżało teraz zwinięte w kuleczkę. Wybuchnąłem śmiechem i przyspieszyłem kroku. Liczba pielgrzymów była oszałamiająca. Gdy wyprzedzałem kolejną grupę, nagle usłyszałem krzyk po polsku: Rany boskie, Heniek, patrz! Tomek tu jest! Była to trójka spośród spotkanych poprzedniego wieczoru Polaków: małżeństwo Henryk i Halina oraz pan Darek. Dołączyłem do nich i opowiedziałem im całą nocną historię. Później w jednym z barów spotkałem kolejnych znajomych, Andreę i Martina, również zdziwionych na mój widok. Prawie udało mi się ich przekonać, że dotarłem do Santiago, ale wróciłem autobusem, by przejść trasę jeszcze raz :).
Moi towarzysze bardzo chcieli zatrzymać się na noc u granic miasta, na wzgórzu Monte do Gozo, gdzie mieści się m.in. polskie albergue. Zależało im, aby spotkać zarządzającego nim polskiego księdza. Było to też dobre rozwiązanie logistyczne, gdyż tego dnia i tak byśmy już nic nie zdążyli w Santiago zrobić, a ceny noclegów w mieście były dużo wyższe. Księdza jednak tego dnia nie było. Pewna Polka, która od trzech dni czekała na swoją koleżankę, powiedziała nam, że do katedry jest stąd dużo dalej niż podają przewodniki - 11 zamiast 5 kilometrów i że trzeba wyjść około 5:00 rano, by zająć miejsce w kolejce po wydanie composteli, oficjalnego dokumentu poświadczającego ukończenie pielgrzymki. Nie byliśmy tym uradowani, ale czy mieliśmy wyjście?
Dzień 28: Santiago de Compostela
Długość: 5,5 km
Po namyśle uznaliśmy, że 5:00 rano to trochę przesada i zdecydowaliśmy się wyjść godzinę później. Okazało się, że dobrze zrobiliśmy. Do katedry było 5 kilometrów, a nie 11, dotarliśmy tam na 7:00 rano i ulice były kompletnie puste. Pierwsi pielgrzymi po nas ustawili się w kolejce dopiero przed 8:00, na kilka minut przed otwarciem punktu wydawania composteli. Mieliśmy cały dzień na odpoczynek: znaleźliśmy nocleg w jednym z albergues w centrum, nawiedziliśmy grób Św. Jakuba, zjedliśmy śniadanie… Kulminacyjny moment to msza pielgrzyma o godzinie 12:00. W katedrze w Santiago znajduje się jedno z nielicznych zachowanych do dnia dzisiejszego botafumeiros, niegdyś powszechnych mega-kadzideł zwisających z sufitu, które po rozhuśtaniu okadzają całe wnętrze. W czasach średniowiecznych używano ich jako czegoś na kształt dezodorantu do zabicia przykrego zapachu setek nieumytych ludzi, dziś botafumeiro z Santiago jest jednym z symboli miasta i atrakcją turystyczną. Normalnie botafumeiro uruchamiane jest kilka razy do roku (a w latach jakubowych co niedzielę), lecz za opłatą (€230 w 2015 roku) można zamówić okadzanie na dowolnej innej mszy. Mieliśmy szczęście - tego dnia ktoś takiego zamówienia dokonał i na koniec mszy mogliśmy oglądać wyjątkowy spektakl, któremu towarzyszył piękny śpiew chóru.
Zakończenie
Dla mnie dotarcie do Santiago nie było końcem podróży. Przez następne trzy dni szedłem na przylądek Fisterra, niegdyś uznawany za najdalej na zachód wysunięty kraniec lądu i gdzie sporo pielgrzymów symbolicznie kończy swą wędrówkę. Jednak o tym napiszę kiedy indziej…
ten wpis jest częścią serii
Komentarze (0)